Wreszcie dojezdzamy do Phnom Penh, miasta przeciwienstw. Na ostanim schodku autobusu zostaje przechwycona i praktycznie porwana przez malotniego kierowca tuk tuka, ktory oferuje zawiesc mnie do hotelu. Dobrze niech bedzie. Po drodze rozgladam sie dookola i pierwsze co zwraca moja uwage do druty wysokiego napiecia doslownie uginajace sie ciezarem kabli. W zyciu takich konstrukcji nie widzialam... Phnom Penh jest duze i dzwine. Na pierwszy rzut oka widac ze nowoczesna architektura, czyli przeszklone biurowce, szerokie drogi, skwerki z trawnikami placze sie ze slumsami, brudem, skrajna bieda i tysiacami tuk tukow podazajach w kazda strone.
Docieramy do mojego hotelu, a raczej pensjonatu. Usmiechnieta obsluga, swietna lokalizacja, przestronny pokoj. Nieco stechle reczniki i okazjonalny karaluch, ale hej, nie mozna miec w zyciu wszystkiego.
Wybiegam na zwiedzanie. Muzeum Narodowe, tuz za rogiem, mnie nie kreci, ale jest tez Palac Krolewski i slynna srebrna pagoda z podloga wylozona sztabami srebra. Wjazd 6.5 USD, czyli jak na Kambodze drogo. Ale warto. W palacu dalej mieszka krol, wiec niewielka czesc jest udostepniona dla zwiedzajacych. Zespol palacowy jest piekny ale pobliska pagoda i otaczajacy ja kompleks budynkow robi wieksze wrazenie. Srebrna podloga w duzej mierze jest pokryta dywanami, ale mozna obejrzec przepieknego zlotego budde wylozonego diamentami, kolekcje zlotych statuetek, bizuterii i ozdob. W polowie zwiedzania zrywa sie burza. Przeczekuje ogladajac scienne malunki przedstawiajace zycie 7 reinkarnacji Wiszny, Ramy.
Burza przechodzi po godzinie a ja jestem znudzona. Wynajmuje wiec tuk tuka, zeby mi pokazal miasto. Przez godzine jestem obwozona, niestety nie rozumiem ani jednego slowa. Wreszcie prosze zeby mnie wzial do resteuracji. Filizanka jasminowej herbaty i talerz zupy z kwiatow bananowca i kurczaka poprawia mi humor. Jedziemy w okolice targu i mijamy sklep zwany Friends Stuff, ktorego dochod idzie na wsparcie najubozszych. Zwalniam mego tuk tuka i lece buszowac po sklepie, fajne pamiatki, bizuteria z widelcow, lyzek i papieru, kartki wykonane z kupy sloni (na kartce, bardzo a propos, srajacy slon. Musze ja miec!). Wychodze ze sklepu i laduje w pobliskim barze skuszona napisem Happy Hour. Przy drugim piwie ryzowym mam juz gowarzystwo, Tim z Australii opowiada mi historie swojego zycia. I jest to bardzo ciekawe zycie. Tim jest kolo piecdziesiatki i siedzi kilka miesiecy w Kambodzy, niedlugo jedzie do Kampot. Mieszkal w Anglii, Kanadzie i Israelu, zna swietnie poludniowo wschodnia Azje. Gadamy o podrozach, polityce, ciekawych ludziach, jakbysmy znali sie wiele lat. Ale znamy sie tylko godzine, i po trzecim piwie zegnam sie ze swiadomoscia, ze poznalam ciekawego czlowieka, ktorego raczej juz nigdy w zyciu nie spotkam. Jutro czas na mroczna historie Kambodzy...
Ciezko pracujacy kierowca tuk tuka
Zespol palacowy
Promenada przy rzecze
Skrajna bieda, slumsy i rodzina zyjaca na ulicy
... i nowoczesne bloki
Targ
Muzeum narodowe
No comments:
Post a Comment