Tuesday, 22 September 2015

Wioski na wodzie Tonle Sap

Kolejny nieziemski dzien w nieziemskim miescie. Dzisiaj dane mi bylo poznac codziennie  zycie Khmerow. Do mojej wycieczki dolaczyla sie para turystow z Malezji i wyruszylismy razem w strone plywajacych wiosek Chong Kneas nad olbrzymim jeziorem Tonle Sap. Zaczelismy od wizyty na markecie, gdzie sprzedawano swiezo zlowione rybki oblepione czarnymi muchami (muchy byly gratis), przyprawy i lilie wodne na zupe. potem wyruszylismy mega wyboista droga, ktora w sezonie deszczowym jest pod woda (ups, wlasnie jest sezon deszczowy), minelismy rolnikow suszacych ryz na wielkich plachtach i kilka przerazliwie chudych krow i dotalismy do "portu", gdzie przy rzecze staly lajby, przeczace wszelkim zasadom BHP.  przewodnik przedstawil nas kapitanowi lajby, 10 letniemu rozesmianemu wyrostkowi i ruszylismy w strone wodnej wioski. czy da sie to opisac slowami? chyba nie bardzo. chatki na wysokich palach, pokryte blacha falista. jest nawet szkola i posterunek policji oraz pieknie zdobiona swiatynia i dom gdzie meszkaja mnisi. nie ma natomiast biezacej wody, kanalizacj (mieszkancy myja sie i zalatwiaja do rzeki), pradu, gazu czy internetu.  Sa baterie, ktore sluza jako namiastka pradu. kilkuletnie dzieci plywaja na chyboczacych sie lajbach albo w brudnej rzece i smieja do rozpuku. Bieda jest nie do opisania, ale kazdy chodzi z rogalem na ustach, nikt sie nie spieszy. miejscowi macho relaksuja sie w hamakach.
Wioska czesto jest zupelnie pod woda, ale tym razem nie jest zalana, wiec przechadzamy sie blotnista ulica w strone swiatyni. obok swiatyni dom mnisi, gdzie wlaze bez pytania. jedna olbrzymia izba, po lewej  cos w rodzaju materacy z wikliny, gdzie spia mnisi, jeden kolo drugiego, naprzeciwko wizerunek Buddy, po prawej kilku mnichow krzata sie przy posilku ignorujac moja obecnosc. zadnej szafy, krzesla, toalety, prywatnosci, w ogole nic. ale jakos nie czuc atmosfery przygnebienia, tylko spokoj.
Wychodze i fotografuje moze 3letnie  dziecko, bez butow i sukienki za to.. z telefonem komorkowym w reku...dziecko akurat tez robilo mi zdjecie. zatracam poczucie logiki....
Nastepnie pakujemy sie pojedynczo na miniaturowe lodeczki i plyniemy zatopionym lasem. klimat jak na Indiana Jonsie. na drzewach malpy, wokolo wpol zatopione drzewa, w wodzie weze.
jest bosko.
zchodzimy na pomost i pijemy wode kokosowa, wprost ze swiezego kokosa. pytam sie co moge przegryzc. maja weze i krokodyle. Rzeczywiscie, do pomostu przymocowana jest klatka pelna najprawdziwszych, okolo metrowych krokodyli. niektore wieksze. zamawiam potrawke z weza i za chwile dostaje biedaka z duza iloscia chilli. nie polecam.
Z pomostu wchodzimy na lodke przez mostek. mostek to szumna nazwa, w rzeczywistosci  jest to deseczka, ktora wyglada jakby nie byla w stanie udzwignac nawet kota. a wlasciwie kilka deseczek polaczonych wzdluz a nie wszerz. ciekawe.
Wracamy do cywilizacji zostawiajac w tyle wodne wioski i olbrzymie jezioro.
jedziemy na prawdziwy lunch, gdzie delektuje sie potrawa zwana Amok. ryba w khmerskich przyprawach i ryz. Moi nowi towarzysze opowiadaja mi o hinduizmie, historie reinkarnacji Visznu, a takze historie Buddy, ktory korzenie ma w hinduizmie. slucham jak zaczarowana, cos jak historia tysiaca i jednej nocy ale w wydaniu hindu.
W koncu zegnamy sie i wracam do hotelu. moj plan wyprawy na market przerywa burza z piorunami, ktora moczy mnie do nitki i po godzinie nie ma po niej sladu. Jutro pozegnam Ankor i czas na nowa przygode Phnom Penh.
Zdecydowanie kazdy kto odwiedza Angkor powinien pojechac do wiosek na wodzie. I obejrzec wschod slonca w Angkor Wat. I  niesamowita swiatynie Ta Phrom. Oczywiscie jest mnostwo innych rzeczy, ale te trzy sa kwintesencja tego miejsca.
market. lilie wodne na zupe








No comments:

Post a Comment