Po wspaniale przespanej nocy w niespodziewanie zimnym (?) pokoju, wstałam rześka i gotowa na kolejny piękny dzień. Pierwsze kroki do pobliskiej kafeterii, kiszki domagają się porządnego śniadania. W kafeterii jedna z pań zna kilka słòw po angielsku, mianowicie: kawa, jajka i ser. Ok, niech bedzie. Proszę o kawe, jajka i ser i za chwile przychodzi na talerzu wielki omlet, pięknie zapieczony w szynce. Horror dla każdego wegetarianina. O szynkę przecież nie prosiłam! Niestety w Potugalii jest mniej wegeterian (nie wspomne o weganach) niż opozycji w Korei Pòłnocnej.
Uporczywie wygrzebuje szynke z jajecznicy, w końcu zrezygnowana i głodna udaję się do lokalnego supermarketu. Zaopatrzona w bułkę i banana, wzrokiem mordercy patrzę na matkę stojącą w kolejce przede mną, ktòra ma kupon zniżkowy na każdy towar w swoim koszyku i płaci rachunek (jakieś 10 euro) przy użyciu trzech kart. Biedny kraj.
Straciłam dużo czasu więc lecę na metro. I tu kolejna niespodzianka. W maszynie do biletòw instrukcje tylko po portugalsku. Rozglądam się dookoła i dostrzegam nad maszyną znajomy angielski język. Hurra! Instrukcja po angielsku mòwi "podążaj za instrukcjami na ekranie maszyny". Czyli ogòlnie, "jak nie znasz portugalskiego, to się tumanie naucz". Tuman nie ma czasu się uczyć więc proszę przechodnia o pomoc. Ogòlnie, jakbym sobie nie poradziła to mogłam pojechać na gapę, nigdzie nie ma bramek!
Co za ufność w uczciwość turystòw.
Dzisiaj dostrzegłam jak wielu jest turystòw z Polski. Non stop słyszę znajomy polski język, nawet częściej niż angielski czy niemiecki.
Kilka słòw o głòwnych atrakcjach dzisiaj:
Numer 1: wieża widokowa Torre dos Clerigos. Jakieś 45 minut w kolejce i 200 schodòw i widok na panorame Porto, okazja do fajnych zdjęć. I oczywiście podziwianie 360 stopni panoramy Porto. Przychodzi mi na myśl Bolonia, pewnie z powodu czerwonych dachòw.
Numer 2, kilka krokòw dalej jest jedna z najpiękniejszych księgarni na świecie i podobno inspiracja do napisania książek o Harrym Poterze. Wejście tylko z biletem, ale zwracają za bilet, jak kupisz książkę. Po polsku nic nie widziałam ale są tytuły po angielsku, a nawet japońsku! Dominos Lima pracował w tym sklepie 52 lata i był jego wielką atrakcją, a także wielkim znawcą książek. Piękne, zaczarowane miejsce.
Numer 3. Muzeum fotograficzne. Omal nie zrezygnowałam z obejrzenia tego miejsca, po tym jak stròż stojący przed budynkiem, wysłał mnie w innym kierunku. 15 minut szukania i wreszcie znalazłam sie w tym samym miejscu! Może jestem rozpieszczona, ale po obejrzeniu wystaw w muzeum fotografii w Sztokholmie i na Barbican w Londynie, to miejsce nie zrobiło na mnie wrażenia.
Numer 4. Wiecznie spòźniona ciuchcia, która oferuje wycieczkę wybrzeżem aż do miejsca gdzie Rio Duoro wpada do morza. Wielkie kamienne molo dzieli morze na dwie cześci- jedna, tam gdzie kończy się rzeka, jest spokojna i fale delikatnie i powoli pieczcza skalne bloki, druga część jest gwałtowna, nawet przy spokojnym morzu, fale rozbijają się o skały i biją skalne bloki białą pianą. Woda jest jeszcze bardzo zimna, ale kilkoro śmiałkòw moczy nogi ( w tym ja). Długi spacer po plaży, powròt aleją między rzędami palm. Ciuchcia z powrotem i pòźny obiad w lokalnym barze z bardzo miłym i rozmownym kelnerem. Omal nie spaliłam tego miejsca, bo nachyliłam mapę nas świeczką i ogień buchnął na całego. całe szczęście nie było ofiar, haha. Nawet mapa w części przeżyła. Mialam dziś w planach udać się do nocnych baròw, ale przyznam się, że nie lubie chodzić sama. Zwiedzać owszem, ale pić czy tańczyć tylko z przyjacòłmi. To jeden z minusòw (nielicznych) samotnych podròży. Drugim minusem, jest że nie ma kto pilnować rzeczy jak chce się wskoczyć do morza!
Uporczywie wygrzebuje szynke z jajecznicy, w końcu zrezygnowana i głodna udaję się do lokalnego supermarketu. Zaopatrzona w bułkę i banana, wzrokiem mordercy patrzę na matkę stojącą w kolejce przede mną, ktòra ma kupon zniżkowy na każdy towar w swoim koszyku i płaci rachunek (jakieś 10 euro) przy użyciu trzech kart. Biedny kraj.
Straciłam dużo czasu więc lecę na metro. I tu kolejna niespodzianka. W maszynie do biletòw instrukcje tylko po portugalsku. Rozglądam się dookoła i dostrzegam nad maszyną znajomy angielski język. Hurra! Instrukcja po angielsku mòwi "podążaj za instrukcjami na ekranie maszyny". Czyli ogòlnie, "jak nie znasz portugalskiego, to się tumanie naucz". Tuman nie ma czasu się uczyć więc proszę przechodnia o pomoc. Ogòlnie, jakbym sobie nie poradziła to mogłam pojechać na gapę, nigdzie nie ma bramek!
Co za ufność w uczciwość turystòw.
Dzisiaj dostrzegłam jak wielu jest turystòw z Polski. Non stop słyszę znajomy polski język, nawet częściej niż angielski czy niemiecki.
Kilka słòw o głòwnych atrakcjach dzisiaj:
Numer 1: wieża widokowa Torre dos Clerigos. Jakieś 45 minut w kolejce i 200 schodòw i widok na panorame Porto, okazja do fajnych zdjęć. I oczywiście podziwianie 360 stopni panoramy Porto. Przychodzi mi na myśl Bolonia, pewnie z powodu czerwonych dachòw.
Numer 2, kilka krokòw dalej jest jedna z najpiękniejszych księgarni na świecie i podobno inspiracja do napisania książek o Harrym Poterze. Wejście tylko z biletem, ale zwracają za bilet, jak kupisz książkę. Po polsku nic nie widziałam ale są tytuły po angielsku, a nawet japońsku! Dominos Lima pracował w tym sklepie 52 lata i był jego wielką atrakcją, a także wielkim znawcą książek. Piękne, zaczarowane miejsce.
Numer 3. Muzeum fotograficzne. Omal nie zrezygnowałam z obejrzenia tego miejsca, po tym jak stròż stojący przed budynkiem, wysłał mnie w innym kierunku. 15 minut szukania i wreszcie znalazłam sie w tym samym miejscu! Może jestem rozpieszczona, ale po obejrzeniu wystaw w muzeum fotografii w Sztokholmie i na Barbican w Londynie, to miejsce nie zrobiło na mnie wrażenia.
Numer 4. Wiecznie spòźniona ciuchcia, która oferuje wycieczkę wybrzeżem aż do miejsca gdzie Rio Duoro wpada do morza. Wielkie kamienne molo dzieli morze na dwie cześci- jedna, tam gdzie kończy się rzeka, jest spokojna i fale delikatnie i powoli pieczcza skalne bloki, druga część jest gwałtowna, nawet przy spokojnym morzu, fale rozbijają się o skały i biją skalne bloki białą pianą. Woda jest jeszcze bardzo zimna, ale kilkoro śmiałkòw moczy nogi ( w tym ja). Długi spacer po plaży, powròt aleją między rzędami palm. Ciuchcia z powrotem i pòźny obiad w lokalnym barze z bardzo miłym i rozmownym kelnerem. Omal nie spaliłam tego miejsca, bo nachyliłam mapę nas świeczką i ogień buchnął na całego. całe szczęście nie było ofiar, haha. Nawet mapa w części przeżyła. Mialam dziś w planach udać się do nocnych baròw, ale przyznam się, że nie lubie chodzić sama. Zwiedzać owszem, ale pić czy tańczyć tylko z przyjacòłmi. To jeden z minusòw (nielicznych) samotnych podròży. Drugim minusem, jest że nie ma kto pilnować rzeczy jak chce się wskoczyć do morza!
No comments:
Post a Comment